Objazdowy teatr jednego aktora

Podobno ostatnim stylem narodowym w Polsce była nasza wersja art déco. Nic dziwnego, odzyskanie wolności w 1918 roku sprzyjało ożywieniu patriotycznych uczuć i powrotom do swojskich tradycji. Zupełnie inaczej wyglądała sytuacja po wyzwoleniu w 1945 roku. Tym razem artyści parli ku sztuce światowej, ku swobodzie bez lokalnych ograniczeń Krótkotrwały zryw „nowoczesnych” szybko jednak stłumiono socrealizmem. Po „odwilży” twórcy pospieszyli nadrabiać kilkuletnie opóźnienie; starali się wpisać w międzynarodowe nurty i tendencje. Afiszowanie się z „polskością” przez jakiegoś plastyka trąciło – w powszechnym mniemaniu – konserwą i brakiem rozeznania w światowych prądach. Toteż niewielu artystów ryzykowało poszukiwania w naszym kulturowym kręgu, większość mierzyła w stronę sztuki kosmopolitycznej, politycznie obojętnej.

Na takim tle działalność Jerzego Kaliny wyglądała na jawną prowokację. Nie tylko wobec władz, także wobec innych plastyków, publiczności, krytyki. Bo co Kalina robił? Odkurzał zapomniane symbole, świeckie i religijne, manifestował przywiązanie do polskiej tradycji, czynił aluzje do PRL-owskiej rzeczywistości, do codziennej egzystencji przeciętnego obywatela. Słowem, tworzył sztukę narodową I to w latach siedemdziesiątych, kiedy rządy Gierka rozbudziły w Polakach ambicje doszlusowania do standardów Europy Zachodniej Kalina rozwiewał te iluzje, co nie było miłe dla większości odbiorców, którzy woleli karmić się złudzeniami. A tu artysta podsuwał im pod nos odór „chorych”, gnijących jarzyn, które, zamiast zdrowo dojrzewać w szklarniach, kurowane są na szpitalnianych łóżkach. W ogóle Kalina chętnie posługiwał się najpopularniejszym u nas jedzeniem jako metaforą społeczeństwa. Kapusta, ziemniaki, chude mleko w butelkach – wszystko to sugerowało mizerię polskiego społeczeństwa, jego ubóstwo egzystencjalne i duchowe. Przeciwstawiał temu przedmioty kojarzące się z dawną świetnością, ze zrywami przeciwko różnym wyzyskiwaczom. Odgrzebywał „skompromitowane” w socjalizmie wartości: wiarę w Boga, miłość bliźniego, poszanowanie dla przeszłości, dorobku i osiągnięć przodków. Szabla, szynel, orzełek w koronie były symbolami godnego życia, bohaterstwa, świadomości własnej tradycji.

Artyście nie wystarczało prezentowanie obiektów w salach galeryjnych, w naturalny sposób odgrodzonych, oderwanych od „zwykłego” świata Ingerował w przestrzeń publiczną, atakował działaniami przechodniów, którzy, być może, nigdy przedtem nie zaglądali do galerii sztuki współczesnej Dworzec Centralny, wykop uliczny pod Krakowskim Przedmieściem, akcja w otwartych oknach galerii przy Uniwersytecie Warszawskim – oto tereny, które służyły Kalinie do prezentacji sztuki. To jeszcze nie wszystko. Żywiołowy temperament spowodował, że stał się jednym z pierwszych polskich performerów, artystów akcji. Nie mógł stać z boku

i tylko obserwować, jak odbierana jest jego sztuka. Włączając się do akcji, mógł kontrolować przebieg plastyczno-teatralnych wydarzeń, reagować na emocje widzów, zmieniać je, poddawać różnym bodźcom.

Kiedy w 1977 roku wyróżniono Nagrodą Krytyki Przejście – instalację składającą się z grupy szarych postaci, wyłaniających się po dwóch stronach jezdni przy skrzyżowaniu ulic Świętokrzyskiej i Mazowieckiej, wokół dzieła Kaliny rozgorzała ogólnonaodowa dyskusja. Tymczasem właśnie ta praca wydawała mi się mało „Kalinowa” Po pierwsze, była zbyt stabilna – a najciekawsze prace tego artysty są ulotne, zjawiskowe, dziejące się w czasie. Poza tym gury ulepiono z jednolitej, szarej materii, podczas gdy mistrzostwo Kaliny najefektowniej objawia się w łączeniu różnych elementów natury i kultur. Artysta potrafi podnieść zwykłe przedmioty i obiekty znalezione w przyrodzie do rangi symboli; ma pomysły proste i zarazem odkrywcze, porywające trafnością. Umie znaleźć plastyczną metaforę dla rozmaitych zjawisk, przeżyć, uczuć. I wyraża to skrótowo – rzec można, nie jest pisarzem ani reporterem, tylko poetą. Najpełniej jego talent zabłysnął – o paradoksie – w trudnych latach stanu wojennego i tuż po nim. Miał wtedy pole do popisu i widownię wspaniale odbierającą jego rodzaj wrażliwości. Od wielkich, spektakularnych aranżacji w przestrzeniach kościołów po formy drobne, wszystkie jego prace współgrały ze zbiorowymi emocjami, trafiały odbiorców w czułe punkty. Jednym z najpiękniejszych pomysłów, najtrafniej oddającym ducha czasów, była objazdowa szopka, zainstalowana w bagażniku Fiata 125 P.

Po roku 1989 Kalina, wraz z całym społeczeństwem, odreagowywał socjalizm. Zapowiedział zresztą jego kres, instalując w parku w Seulu, podczas olimpiady, unikalny „monument”: lokomotywę z czerwonymi kołami, grzęznącą w gruncie. Ale że nie ma idealnego ustroju, realia w III Rzeczpospolitej także dostarczyły mu powodów do artystycznych komentarzy. Zaczął stosować bardziej efektowne chwyty, dostarczać estetycznych przeżyć tłumom. Od intymnych wydarzeń posterował ku wielkim, plenerowym spektaklom. Ogień, woda i inne żywioły stały się jego ulubionymi „tworzywami”. Pokazał potęgę człowieka nowej epoki. To jednak tylko fasada działań Kaliny. On, nawet gdy na pozór gloryfikuje nowy, wspaniały świat, podszywa kreacje cienką ironią.

I jeszcze coś – choć niezwykle rzadko tworzy obiekty zasługujące na miano obrazów (jak sam chce je nazwać), to zawsze jego działania wyróżniają się wielką malarską urodą. Nie przestał widzieć kolorów, materii, faktury. Po prostu, nie tworzy się iluzji świata farbami na płótnie – buduje modele żywe, przestrzenne obrazów, zmiennych w czasie. Jak życie.

Monika Małkowska